„Lodowi wikingowie” stąpają po kruchym lodzie

br-lazy"

Kiedy myślę „Kanada”, do głowy na pierwszym miejscu przychodzi mi syrop klonowy, potem Justin Trudeau (w tym momencie delikatnie wzdycham), następnie Ania z Zielonego Wzgórza, a potem długo, długo nic i na końcu jakieś pozostałości z lekcji geografii, czyli Toronto, Ontario i jezioro Winnipeg. Ze względu na moją przypadłość związaną z większym od przeciętnej przyswajaniem tzw. wiedzy bezużytecznej, wiem też, że pizza hawajska wcale nie została wynaleziona na Hawajach, ale właśnie we wspomnianym Ontario. Równie przydatna informacja, jak fakt, że gdzieś na świecie są ludzie, którzy zamawiają nefrytowe posągi Buddy ważące kilka ton, zapewniając w ten sposób wykonawcy zarobek niemal na cały rok. Wyobraźcie sobie zatem, jakie było moje zdziwienie, kiedy trafiłam na odcinek serialu dokumentalnego „Lodowi wikingowie” i do arsenału skojarzeń z Kanadą musiałam dodać takie hasło jak „wędkarstwo podlodowe”.

Chłodniej niż na Marsie

Wędkarstwo podlodowe bowiem ma się w Kanadzie bardzo dobrze, szczególnie w obrębie jeziora Winnipeg. A „Lodowi wikingowie” to produkcja dokumentująca komercyjne połowy podlodowe na tymże akwenie. Dodam jeszcze, że nie są to połowy dokonywane przez przypadkowych mieszkańców miejscowości okalających jezioro Winnipeg, ale przez ludzi, którzy przybyli tu lata temu z Islandii. I nie straszna im ani burza śnieżna, ani fakt, że to, czym się zajmują podpada pod kategorię „niebezpieczne prace”. Zimowe łowienie ryb to nie tylko praca, którą niektórzy z nich wykonują od 3, 4, a nawet 5 pokoleń, ale też bardzo dochodowe zajęcie. Dlatego grają w tę ruletkę z grubością lodu, kiedy wjeżdżają swoim ciężkim sprzętem na zamarzniętą taflę jeziora. Dlatego też znają wszystkie odcienie hipotermii i powtarzają z szacunkiem, że „lód jest żyjącą istotą”. Nie wiemy do końca, na ile to islandzko-kanadyjski hart ducha, a na ile czerpanie z wiedzy i metod odziedziczonych po przodkach. Ale śledzenie losów współczesnych wikingów przynosi mi coś w rodzaju ulgi, przy jednoczesnej fascynacji. Ulgi, bo to nie ja muszę czołgać się po zamarzniętej wodzie, zastanawiając się, czy lód pode mną wytrzyma, a fascynacji, bo oglądając ten serial już nie dziwi mnie, że gdzieś w Kandzie zanotowano temperaturę – 63 stopni Celsjusza.

Jeśli i Wy chcecie się przekonać, jak wygląda pustynia z lodu i czy na Marsie bywają podobne temperatury, oglądajcie serial „Lodowi wikingowie” tylko na Polsat Viasat Explore.

 

Autorka tekstu: Odeta Moro